terapia nie powinna być usługą premium
Kiedyś miałam ogromny szacunek dla terapeutów. Wierzyłam, że to zawód dla ludzi z wyjątkową empatią, którzy chcą realnie zmieniać czyjeś życie, a nie tylko "pracować". Ale z czasem zaczęłam czuć się jak dziecko, które dowiaduje się, że Święty Mikołaj nie istnieje. Nie przestałam wierzyć w terapię – wręcz przeciwnie, sama doświadczyłam, jak bardzo może pomóc. Jednak szukając kilka lat temu terapeuty dla siebie, zauważyłam, że zamiast misji pomocy coraz częściej pojawia się pogoń za zarobkiem. I mówię to jako ktoś, kto sam był w dole i wie, jak ważne (a zarazem trudne) jest sięgnięcie po pomoc, gdy system i ceny stają na przeszkodzie.
Zacznijmy od prywatnej terapii. Próbowałam rozmawiać z terapeutami w komentarzach pod ich postami, pytając, dlaczego tak mało specjalistów pracuje na NFZ. Usłyszałam, że "im się to nie opłaca". Poważnie? Pomaganie ludziom, których nie stać na prywatną terapię, się nie opłaca? Byłam w szoku. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie odpowiedzi na pytanie o wysokie ceny sesji – 180-300 zł/godz. bo "Muszę odbić koszty studiów i szkoleń". Rozumiem, że edukacja i specjalizacje kosztują, ale przy stałym napływie klientów te wydatki zwracają się stosunkowo szybko. Oczywiście rozumiem, że do tego dochodzą inne koszty prowadzenia praktyki – wynajem gabinetu, podatki, ciągłe dokształcanie – ale po 1. To też zwraca się przy stałym napływie pacjentów, po 2. dla pacjenta, który ledwo wiąże koniec z końcem, takie tłumaczenie brzmi jak oderwanie od rzeczywistości.
A co z tymi, których nie stać na prywatną terapię? Najczęstsza rada brzmi: "Idź na NFZ". Teoretycznie to logiczne, ale w praktyce? Terminy na NFZ są odległe – czasem trzeba czekać 8 m-cy, a sesje odbywają się raz na dwa tygodnie. Na grupach wsparcia czytałam historie w stylu: "Trzech terapeutów w pół roku, każdy pytał o to samo, zero progresu". Sama potrzebowałam dwóch miesięcy, żeby otworzyć się przed terapeutką, i nie wyobrażam sobie budowania zaufania, gdy co chwilę trafiam na nowego specjalistę. A przecież zaufanie to podstawa skutecznej terapii. W efekcie jakość terapii na NFZ często pozostawia wiele do życzenia, a dla osób w kryzysie te opóźnienia mogą być dramatyczne w skutkach.
Wiem, że empatia nie zapłaci rachunków. Rozumiem, że system jest niewydolny, a stawki NFZ dla terapeutów – niskie w porównaniu do prywatnych sesji. Zgadzam się, że każdy ma prawo zarabiać i spełniać swoje marzenia, także terapeuci. Ale czy nie można tego rozwiązać inaczej? Zaproponowałam kiedyś, by terapeuci raz w tygodniu przyjmowali pacjentów na NFZ, a resztę czasu pracowali prywatnie. Wiem, że to nie takie proste – praca na NFZ to biurokracja, niskie stawki i często brak miejsc w placówkach. Nie mniej, gdyby wielu specjalistów się na to zdecydowało, problem mógłby się zmniejszyć – bogatsi chodziliby prywatnie, a biedniejsi mieliby większą szansę na pomoc. Ale moja propozycja spotkała się głównie z ciszą, kpinami albo agresją: "Jakim prawem mówisz komuś, jak ma pracować?". Nie mówię, jak ktoś ma pracować – pytam, czy nie czują dyskomfortu, biorąc 200 zł za sesję lub odsyłając potrzebujących na NFZ, gdzie mogą nie doczekać pomocy. Bo depresja to śmiertelna choroba, która nie czeka na wolny termin.
A co robią ludzie w kryzysie, gdy na NFZ terminy są odległe, ze szpitali odsyłają do domu, a prywatnie ich nie stać? Często idą do psychiatry, bo łatwiej zapłacić 200 zł raz w miesiącu za wizytę i leki niż co tydzień tę samą kwotę za sesję terapeutyczną. To smutne, bo leki i terapia to nie to samo – leki mogą zamaskować problem, a terapia pozwala go przepracować. Ale przy najniższej krajowej i masie niezbędnych wydatków wybór jest oczywisty.
Sama doświadczyłam depresji kilka lat temu. Czułam się zbędna, nie widziałam przyszłości, miałam czarne myśli. Byłam na dwóch terapiach – pierwsza nie pomogła, druga bardziej. Choć i tu miałam momenty zwątpienia: czułam się niesłyszana i czasem zastanawiałam się, czy to dlatego, że płaciłam mniej niż standardowa stawka. Ostatecznie terapia pomogła mi się podnieść, ale to była ciężka praca nad sobą. Dlatego boli mnie, że dla wielu osób taka pomoc jest niedostępna.
Kryzys zdrowia psychicznego w Polsce to nie slogan – to się dzieje tu i teraz. W mediach i kampaniach społecznych podkreśla się potrzebę wsparcia psychologicznego, ale system i realia rynkowe za tym nie nadążają. Chciałabym wierzyć, że będzie więcej terapeutów, którzy widzą w tym zawodzie misję i zdecydują się pracować na NFZ albo w fundacjach pomagających pokryć koszty terapii. Na razie jest ich za mało.
Dla osób, które potrzebują pomocy, ale nie stać ich na prywatną terapię, zostawiam informacje o fundacjach:
Fundacja Pomocy Psychologicznej oferuje terapię online, gdzie pacjent płaci 5-10% standardowej stawki, a resztę finansują z darowizn lub wolontariatu terapeutów.
Fundacja "Niepodzielni" ma konsultacje za 55 zł lub 135 zł, z misją zwiększania dostępności pomocy.
Fundacja "Twarze Depresji" organizuje bezpłatne konsultacje zdalne (do 3 miesięcznie na osobę), finansowane ze zbiórek i sponsorów, choć czasem przechodzą na model odpłatny.
Nie jestem przeciw terapii – uważam, że dobry terapeuta może uratować człowieka. Ale terapia nie powinna być usługą premium dla wybranych. To pomoc – albo przynajmniej powinna nią być. Jeśli ktoś z terapeutów czyta to i czuje się dotknięty… cóż, bywa. Bo jeśli brakuje empatii wobec tych, którzy nie mogą zapłacić, to co zostaje z misji pomagania? Zawód terapeuty traci dla mnie ducha – a może to ja tracę wiarę? Dajcie znać, co myślicie. Chcę wiedzieć, że nie jestem w tym sama.

Komentarze
Prześlij komentarz